Książka, która leczy

Pollyanna„Pollyanna” pióra Eleonor H. Porter to książka niezwykła, prawdziwa perła w morzu literackich rozmaitości. Z jej kart emanuje ciepło i niesamowity urok. Wystarczy tylko poddać się błogosławionemu wpływowi słów, wystarczy zarzucić na chwilę złowieszczą minę, by znów, jak kiedyś, zacząć się cieszyć. No właśnie – cieszyć się. Nie tylko wykrzywiać usta.

Pozwólcie, że na początku rozgrzeszę się z formy mojej wypowiedzi. Nie będzie to typowa recenzja, ale bardziej rodzaj świadectwa, jakie czytelnik składa niekiedy innym, po zetknięciu się z dziełem naprawdę wyjątkowym, będącym dla niego opus vitae albo co najmniej opus magnum. Myślę, że w takiej dykcji będę mógł najpełniej uczynić zadość korzyściom, jakie spłynęły na mnie z lektury H. Porter. A że takowe spłynęły – nie mam najmniejszej wątpliwości. Podobnie bowiem jak profesor Sawicki, który wyjaśniał działanie literatury na przykładzie opowieści proroka Natana – będącej bezpośrednią przyczyną konwersji Dawida – wierzę w transcendującą moc literatury.

Żeby jednak nie zaplątać się w rozważania teoretyczne, przejdę od razu do pytania: czy to nie dziwne, że facet w moim wieku (mam 22 l.) rozczytuje się w książce, z której okładki wyziera roześmiana i równie piegowata gębula jakiejś wiejskiej dziewoi? Dla niektórych – z pewnością, skoro nawet fakt, że jakiś facet może studiować polonistykę, nie jest do końca oczywisty :-) . Pozwólcie, że zajmę się tu jednak tymi, których wątpliwości nie są aż tak rozległe i ograniczają się wyłącznie do owej nieszczęsnej okładki. Tym muszę tu powiedzieć z całą wyrazistością: „Pollyanna” nie jest książką li tylko dla dzieci. Pod podszewką dziecięcych zabaw i perypetii kryje się jakaś głębsza tajemnica, coś co można by zdiagnozować słowami jako esencja życia.

Książka Porter pokazuje jak esencja ta została przez człowieka dorosłego bez reszty rozcieńczona. Jest to książka o zgorzknieniu, o dulszczyźnie i kołtuńskiej obłudzie. O tym, jak człowiek się zasklepia, jak między ludźmi brakuje elementarnego zaufania, jak statystyki i renoma stają się ważniejsze od człowieka. Ale nie koniec na tym. W ten posępny, pełen zawiści i smutku obrazek wkrada się niepostrzeżenie prawdziwy cud. Pewnego dnia w mieszkaniu panny Polly zjawia się jej jedenastoletnia siostrzenica. Początkowo niekonwencjonalne zachowanie nowo przybyłej budzi opór i irytację. Jednak pod naciskiem bezgranicznej dobroci i szczerego optymizmu ustępują najbardziej nawet stetryczali mieszkańcyncy . Każdy, kto spotyka ją na swojej drodze, nie może oprzeć się potężnej mocy, bijącej z gorejących życzliwością oczu i tryskającego zadowoleniem wyrazu twarzy.

Wpływ Pollyanny na otoczenie jest tak wielki, że dostrzega to nawet doktor Chilton wożąc ją co jakiś czas do swojego pacjenta Johna Pendletona i stwierdzając ze zdumieniem, że „ta dziewczynka jest lepsza od całej butelki leku wzmacniającego, przyjmowanego codziennie”. Lecznicze właściwości Pollyanny ujawniają się jeszcze wyraźniej w scenie z pastorem, którego Pollyanna spotyka przypadkiem/nie przypadkiem podczas jednego z niezliczonych spacerów, pogrążonego w smutku i z rozdrażnieniem układającego treść kazania. Spotkanie to wywarło na nim bardzo silne wrażenie, które spotęgowało się jeszcze po powrocie do domu, gdy przeglądając podrzucony przez żonę tygodnik trafił przypadkiem/nie przypadkiem na taki oto krótki passus:

Ludzie potrzebują zachęty. Należy wzmacniać – nie osłabiać ich wrodzoną odporność… Zamiast ciągle mówić komuś o jego przywarach, mówcie mu o zaletach. Spróbujcie odzwyczaić go od złych nawyków. Skupcie się na tym, co jest w nim dobre, na jego prawdziwym «ja», które może zdobyć na odwagę, może działać i wygrywać! Wpływ człowieka pięknego wewnętrznie, uczynnego, pełnego wiary w innych jest zaraźliwy i może zrewolucjonizować całe miasto. Ludzie promienieją tym, co wypełnia ich serca i umysły. Jeśli ktoś jest uprzejmy i uczynny, wkrótce jego sąsiedzi też staną się takimi. Ale jeśli narzeka, jeśli patrzy wilkiem i wszystko krytykuje, jego sąsiedzi odpłaca mu pięknym za nadobne, i to z nawiązką. Szukając zła na pewno znajdziecie. Kierując się ku dobru, znajdziecie je bez trudu…

Na koniec dodam od siebie tylko, że kilka dni po lekturze Pollyanny podczas jednego z moich spacerów przypadkowo/nieprzypadkowo zaświeciło słońce i był to dla mnie zupełnie wystarczający powód, by po prostu się cieszyć. Poczułem jak radość wlewa się w moją duszę i pomyślałem, że właśnie podjąłem grę mojej mistrzyni. Kiedy wróciłem do domu, wziąłem kartkę papieru i naprędce skreśliłem te oto kilka słów: Słońce naprawdę kruszy lód.

Bartosz Buczacki


Zobacz też


Dodaj komentarz

Kolorem czerwonym oznaczono pola obowiązkowe