Co najbardziej szkodzi Kościołowi?

Redakcja 31 października 2012 Felietony Brak komentarzy »
„Co pewien czas w historii uważni świadkowie czasów zwracali uwagę, że Kościołowi szkodzą nie jego przeciwnicy, ale «letni» chrześcijanie”.

To ważne słowa wypowiedziane przez Benedykta XVI we Fryburgu, 24 września 2011 r., podczas przemówienia do osób zgromadzonych na czuwaniu modlitewnym.

My, katolicy, mamy czasem tendencje do tego, by skupiać się jedynie na walce z tymi, którzy otwarcie niszczą Kościół. Oczywiście nie jest źle, gdy pewne rzeczy kategorycznie odrzucamy, gdy chcemy niwelować negatywne wpływy radykalnych wrogów Kościoła; gdy chcemy ograniczać wpływy tych, którzy szerzą cywilizację śmierci.

Zapominamy jednak niekiedy o przeciwniku, którego – jak mówi Benedykt XVI – wieki doświadczeń chrześcijaństwa wskazują jako wroga groźniejszego – o oziębłości w wierze. Kim są «letni» chrześcijanie? Dlaczego są tak groźni dla Kościoła? Wreszcie: co ostatecznie najbardziej niszczy Kościół?

«Letni» katolicy

Mówiąc najkrócej, letni katolik, to ktoś, kto – owszem – uważa się za katolika, ale przyjmuje tylko wybraną przez siebie część nauczania Kościoła. W codziennym życiu woli się kierować raczej swoim rozumem niż tym, co głosi Kościół. Gdy staje przed jakimś moralnym dylematem, kryterium, z jakiego korzysta, jest zwykle jakaś doraźna korzyść, a nie nauczanie Kościoła w sprawach moralnych.

Dodajmy, że letni katolik ma zwyczaj traktować Kościół, swoją parafię jako punkt usługowy. Twierdzi, że generalnie to mu się wszystko od Kościoła należy. Natomiast on się oczywiście nie poczuwa do obowiązku wypełniania nakazów Kościoła, do dbania o potrzeby wspólnoty, co nakazuje obecnie ostatnie przykazanie kościelne, czy do obrony Kościoła przed jego krytykami. Co więcej, w swoim środowisku sam jest pierwszym, zdecydowanym krytykiem księży i nauczania Kościoła.

Rządzący Kościołem na przełomie XIX i XX wieku papież Leon XIII twierdził, że wiara jest łaską. Łaską, którą otrzymuje się w całości lub nie posiada się jej wcale. Pisząc o letnich katolikach, możemy więc powiedzieć, że są to ludzie niewierzący, którym się wydaje, że wierzą.

Dlaczego szkodzą?

Dlaczego taki katolicyzm jest dla Kościoła tak groźny, groźniejszy nawet od prześladowań chrześcijan? Jest wiele powodów, tutaj wskażę jedynie kilka.

Po pierwsze letni katolicyzm jest groźny dla samych letnich katolików. Najważniejsze w Kościele jest przecież to, że jest on drogą do zbawienia. A skoro grupa letnich katolików swoim życiem zaświadcza, że w żadne zbawienie przez Kościół nie wierzy, to trudno, żeby była na drodze ku niebu. Zauważmy, że letni katolicy posiadają cechy faryzeuszów, które tak bardzo potępiał Jezus – są do głębi obłudni, zachowując tylko pewne zewnętrzne zwyczaje swej religii.

Inna kwestia to fakt, że człowiek skażony grzechem niejako z natury ma pokusę, by obierać siebie samego za swojego pana. Z trudem przyjmuje, że ktoś jest od niego mądrzejszy. Letni katolicyzm hołduje tej pokusie i przez to staje się pociągający. Gdy przekonania człowieka atakuje się bezpośrednio i bezpardonowo, w człowieku aktywizują się pewne mechanizmy obronne. Dlatego wiele razy jest tak, że w przypadku jawnych prześladowań ludzie Kościoła się mobilizują, a ich wiara się pogłębia. Tymczasem pokusa pozornego trwania w Kościele jest pokusą niezwykle trudną do przezwyciężenia. Prowadzi innych do duchowego lenistwa i ulegania temu modelowi, tworząc swoistą modę na przeciętność.

Trzecia sprawa, że duża liczba letnich katolików – a dobrze wiemy, że w Polsce mamy ich na pęczki – tworzy mylny obraz katolicyzmu i Kościoła na zewnątrz. Jak powiedzieliśmy, katolików, którzy są w Kościele, przeciętność może pociągać w dół, bo tworzy możliwość ułatwienia sobie życia, przynajmniej na chwilę. Jednak niewierzących taki model nijak nie może przyciągnąć do Kościoła, ponieważ z zewnątrz doskonale widać obłudę. Wobec niewierzących tworzy się więc mylne wrażenie, że katolicyzm to przede wszystkim udawanie. A jak wiemy doskonale, nasza wiara zawsze rozszerzała się poprzez radykalne świadectwo głębokiej wiary, która była widoczna w całym życiu.

Tego typu argumentów można by wskazać jeszcze co najmniej kilka.

Stawać się światłem świata

Na koniec swojej refleksji chcę wskazać na jeszcze jedną istotną rzecz: oziębłość wiary zagraża każdemu z nas. Co więcej, w każdym z nas są te sfery, które są słabe i w które szatan co raz to chętnie uderza. I tak naprawdę, jeśli troszczymy się o walkę o Kościół z jego wrogami – tymi z zewnątrz i tymi wewnątrz – to mamy zadanie jeszcze ważniejsze. Jest nim codzienna walka o swoje własne nawrócenie. Ciągłe badanie i poszukiwanie, co ja mógłbym w sobie zmienić, by stawać się lepszym, by bardziej kochać, by być bliżej Boga. Bo ostatecznie tym, co najgłębiej zagraża Kościołowi, jest letniość wiary objawiająca się w życiu każdego z nas poprzez… grzech.

Na koniec chcę wrócić do tego, od czego rozpocząłem, czyli do przemówienia papieża Benedykta XVI. Często bowiem można usłyszeć te słowa, które przytoczyłem na początku, ale rzadko umiejscawia się je w kontekście. A ten jest niezwykle ciepły – papież dodaje otuchy, że nawet jeśli nie jesteśmy do końca dojrzali w wierze, to Chrystus i tak chce, by chrześcijanie byli światłością świata. Oto krótkie fragmenty:

„Każdy ochrzczony – zanim jeszcze mógłby dokonywać dobrych dzieł lub wielkich wyczynów – jest uświęcony przez Boga. W sakramencie chrztu Pan zapala, by tak rzec, światło w naszym życiu, światło, które katechizm określa jako łaska uświęcająca. Ten, kto zachowuje to światło i żyje w łasce, jest rzeczywiście święty. (…) Drodzy przyjaciele, Chrystus interesuje się nie tyle tym, ile razy w życiu się potykacie, ale ile razy powstajecie na nowo. Nie wymaga wspaniałych wyczynów, ale chce, aby Jego światło w nas jaśniało, abyśmy Go naśladowali”.

Paweł Pomianek


Zobacz też


Dodaj komentarz

Kolorem czerwonym oznaczono pola obowiązkowe